Wróciłam do moich zwyczajów – zmęczyć się do granic możliwości, albo nawet poza – to mój styl… A żeby było jeszcze fajniej, rano doznałam po raz enty w tym roku czegoś, co po włosku nazywa się „colpo di strega”, czyli kopniak wiedżmy – czyli, strzyknęło mi w kręgosłupie. Fajna sprawa, jak się ma przed sobą całodzienną wycieczkę po wyspie. A więc bez leków się nie obeszło, i sykając co chwilę wyszłam z domu. Do portu z B&B jest minuta drogi, trzeba przejść przez jezdnię i już.
W porcie na Favignanie najpierw porozglądałam się za wycieczkami łodzią, ale nic takiego nikt nie ofertował. Potem jeszcze podeszłam do przetwórni tuńczyka, chcąc ją zwiedzić, ale nie znalazłam wejścia, kasy, nic w tym rodzaju. Więc wypożyczyłam rower (5E), wrzuciłam do koszyka plecak i pojechałam na objazd wyspy. Wiedząc, że chcę absolutnie popływać w zatoce Cala Rossa, która jest na tej wschodniej, płaskiej stronie wyspy, pojechałam w drugą stronę, objeżdżając górę Monte di Caterina. W pewnym momencie droga była zagrodzona szlabanem, tu nie wolno wjeżdżać, niebezpieczeństwo, mogą się osuwać kamienie. Droga prowadzi więc tunelem. Hm, co robić – w tunelu będzie chłodno, to jest plus. Ale mój rower nie ma lampki, to minus. Jest chodnik za barierką, ale tam nie pojadę, musiałabym iść, a to trochę za długo by trwało. Więc z narażeniem życia przejechałam po jezdni, licząc na to, że kierowcy będę mieli włączone światła. Ja, która przegoniłabym z wszelkich dróg rowerzystów, jako największe zagrożenie na drodze… Udało mi się przejechać przez tunel bez uszczerbku na zdrowiu. Pedałowałam wzdłuż domów, gospodarstw, domów do wynajęcia, mając wciąż słońce w twarz a morze z boku, w oddali. Po pewnym czasie postanowiłam posmarować twarz i ręce kremem z filtrem, który w tym celu zabrałam z domu – słońce paliło mocno, a ja w tym roku nie opaliłam się wcale. Tylko że niestety, okazało się, że nie wystarczy przywieźć krem na Sycylię, trzeba go jeszcze zabrać na wycieczkę… Skutek to czerwone ręce, dekolt i trochę nos… No trudno, co zrobić.
Nie da się okrążyć tak zupełnie Monte Caterina, ale dojechałam najdalej jak się dało, do Punta Faraglione. Miejsce piękne, przede mną niedaleko Levanzo, morze w kolorach nie do opisania… Połaziłam, a potem wróciłam do roweru. Teraz niestety, trzeba zrobić tę samą drogę z powrotem. Ale nic to, choć już nieźle zmęczona, dojechałam w końcu do tunelu i później do rozwidlenia drogi, na którym wcześniej skręciłam w kierunku zachodnim. Teraz przede mną okrążenie wschodniej części wyspy. Tu jest prawie zupełnie płasko. Jadąc wybrzeżem odwiedziłam prawie wszystkie zatoki, zrobiłam zdjęcia plażom. Kilka piaszczystych plaż z cudownie kolorową wodą kusiło, ale ja byłam twarda – mój cel to Cala Rossa.
W końcu dojechałam do miejsca, które mi się bardzo podobało, Bue Marino czyli krowa morska, czy może morski wół… Tu bym mogła zostać. Plaża kamienista, ale płaski, wygodny kamień, widać jakąś grotę – patrzyłam z góry. Jak mi się nie spodoba w Cala Rossa, tutaj wrócę. Jadę więc dalej, wiem, że Cala Rossa jest niedaleko. Pedałuję już naprawdę z trudem, nie przywykłam do kilkugodzinnego pedałowania… W końcu widzę tablicę – Cala Rossa. W dole cumują łodzie na cudownie krystalicznej wodzie, widzę ludzi, opalających się na kamieniach. Teren trudny, sterczące wielkie skaly, pocięte dla pozyskania tufu – wysoka skała, głęboka przepaść, i tak jedna koło drugiej. Ale ci ludzie tam się opalają, więc jakoś tam się można dostać…
Z trudem znajduję zejście po kamieniach, rozbijam się na niewielkiej półce skalnej. Stąd do morza trzeba się dostać po oblanych wodą głazach, śliskich a również kaleczących stopy. Wzięłam maskę, fajkę, aparat, ale butów do pływania nie wzięłam, za ciężkie. Jakoś udało mi się dotrzeć do morza, popływałam, poganiałam się z rybami, może coś wyjdzie z filmików. Potem trzeba wrócić na moją półkę skalną. Już samo znalezienie mojego miejsca nie jest łatwe. Ale widzę w końcu plecak za głazem, to tutaj. Morze było bardziej łaskawe niż w Cornino, gdzie nieźle pocięłam się na skałach. OK. to się udało.
Ale teraz trzeba się stąd wydostać na górę. Jak to zrobić? Jakoś zeszłam, to powinnam i wejść na górę, ale którą drogę wybieram, za każdym razem znajduję się na skale, z której nie ma przejścia dalej – przepaść i tyle. No to jak mam się stąd wydostać???? W końcu zauważam w dole ścieżkę. Idę tam, ścieżka prowadzi dość daleko od miejsca, w którym zeszłam, ale ścieżka jest dość zdecydowana więc gdzieś mnie zaprowadzi. I w końcu co widzę: przede mną plaża! Normalna plaża, łatwe zejście, ludzie się kąpią, dzieciaki taplają się w wodzie! Czyli mogłam wykąpać się w Cala Rossa zwyczajnie, po prostu, jak wszyscy normalni ludzie, nie ryzykując i nie utrudniając sobie życia! Może gdyby tablica, wskazująca nazwę Cala Rossa pokazała jeszcze strzałką drogę do plaży, byłoby łatwiej…
Kusiło trochę, żeby jeszcze tutaj popływać, ale jednak było to trochę skomplikowane – przebieranie się i tak dalej, no i czas mi się kończył. Pozostało jeszcze jedno do zrobienia – gdzieś na górze zostawiłam mój rower, przymocowałam go do tablicy informacyjnej. No i guzik, nigdzie go nie mogłam znaleźć, w ogóle, okolica jakaś inna się zrobiła. Pomyślałam, że może jadąc rowerem do plaży skręciłam w jakąś drogę, a teraz jestem na innej, więc poszłam w odwrotnym kierunku daleko, szukając takiego rozwidlenia – i nie znalazłam… W końcu stwierdziłam, że to nie ma sensu, wróciłam, jest zejście do Cala Rossa a roweru ani śladu… Zrobiło się nieciekawie, wiem, że rower gdzieś tu jest, ale co zrobię, jeśli go nie odnajdę??? Zeszłam w kierunku tego wysokiego brzegu ze skałami, poszłam mocno w prawo (podczas gdy plaża jest po lewej). Kiedy już myślałam, że to niemożliwe, w końcu zobaczyłam drania! Stał sobie spokojnie i czekał, przymocowany do tablicy! Uff!!!
Teraz już przede mną jedno jedyne zadanie – dotrzeć do portu, gdzie mogę oddać mój odnaleziony pojazd, przyznam – uwolnić się od niego… Po drodze docieram jeszcze na cmentarz… Potem oddaję rower, kupuję bilet na wodolot. Tym razem wybieram Siremar (przypłynęłam Ustiką). Ustica płynie o 17.10, Siremar o 17.25. W ten sposób mam jeszcze odrobinę czasu, żeby pokręcić się po wyspie i zjeść granitę, która przywraca mnie trochę do życia, bo zgrzana, zmęczona ledwo żyję. Teraz dla odmiany robi mi się trochę zimno, bo granita jest nieźle schłodzona.
Mój wodolot to Calypso! Kto czytał mój blog z Wysp Eolskich może pamięta moją przygodę na Salinie, gdzie po odpłynięciu wodolotu zorientowałam się, że nie mam etui od aparatu fotograficznego z baterią! Było nieciekawie, ale po zgłoszeniu zguby w biurze Siremar, którego pracownicy zadzwonili na wodolot, moja zguba została odnaleziona, pozostał jeszcze problem, jak ją odebrać. Na szczęście ten wodolot – a było to Calypso! – przypływał na Salinę następnego dnia na pół godziny przed moim zaplanowanym rejsem! Dzięki temu udało mi się odebrać zgubę, i Calypso stało mi się bliskie, tym bardziej, że potem jeszcze parę razy nim płynęłam. I traf chciał, że z Favignany do Trapani tym razem popłynęłam znów wodolotem Calypso!!! Zauważyłam tu też kilka osób z obsługi, które zapamiętałam sprzed dwóch lat z hakiem!
Komentarze