Kiedy Sycylia była jeszcze maleńką kropeczką na mapie, kojarzyła mi się – jak chyba wszystkim – z kilkoma stereotypami: morze, słońce, wulkany, mafia, zabytki, masa zabytków. W głowie kołatało mi się parę słynnych nazw: Palermo, Agrigento, Syrakuzy, Katania, Etna. Kto wie, chyba to wszystko. Czułam jednak zawsze, że jest tam o wiele więcej miejsc do zobaczenia, że to taka studnia bez dna, i chyba ta świadomość budziła we mnie obawę, czy podołam.
Muszę się przyznać z ręką na sercu, że nie jestem pasjonatką zabytków. Nie znam się zupełnie na historii, czego ogromnie żałuję, ale jest to faktem i już się nie zmieni. Nie ciągnie mnie do muzeów i galerii, o wiele bardziej interesuje mnie to wszystko co żyje, z ludźmi na czele. Nie oznacza to bynajmniej, że nie zachwycam się zabytkami, jeśli coś jest piękne i ciekawe, to interesuje mnie w takim samym stopniu kościół, rzeźba, pałac jak krajobraz, przyroda, jak ludzie. Jednak patrzę na te miejsca podobnie, przede wszystkim jak na coś pięknego, ciekawego, niezwykłego. Staram się czegoś o nich dowiedzieć, ale nie wnikam zbyt głęboko w historię, powiązania, daty. A nawet, jak próbuję wnikać, to większość tych informacji szybko ucieka mi z pamięci niewprawionej w historyczne dociekania. Dlatego świadomość, że Sycylia to na każdym kroku jakieś świątynie, amfiteatry, style i pamiątki z różnych wieków i różnych kultur powodowała u mnie obawę – a więc, czego ja na tej Sycylii szukam…?
Mój pierwszy plan zakładał objechanie Sycylii dookoła. Tu dotykamy jednej z moich cech osobniczych: jeśli coś jest okrągłe, chcę to objechać, jeśli jest wysokie, chcę na to wejść, jeśli jest długie ale widać coś na końcu, chcę dojść do samego końca. Sycylia to wyspa, jest może nie okrągła, ale trójkątna, więc chcę ten trójkąt objechać „dookoła”.
Z powyższego sposobu rozumowania wynika też następna chęć: najczęściej na Sycylię (do czasów Ryanaira i bezpośrednich połączeń z Polski) docierało się promem, skąd najbliżej było do Katanii, Taorminy, na Etnę, i jeszcze do Syrakuz, czyli - wschodnie wybrzeże. To był wówczas najczęściej realizowany plan podróży. Niektórzy docierali też do Palermo – no, bo stolica – i do Agrigento – no bo Dolina Świątyń. Ciekawscy wyruszali z Milazzo na dzienny rejs po Wyspach Eolskich, lub płynęli na Stromboli by spojrzeć po ciemku na wulkan i wrócić. Na tym się najczęściej kończyło.
Oglądając mapę zainteresowałam się bardziej zachodnią częścią wyspy, całkiem wtedy w Polsce nieznaną. Znalazłam tam miasto o nazwie Trapani, taki dziób okrętu, którym jest Sycylia, skierowany na zachód. Natychmiast zafascynowało mnie to miejsce – jakby koniec tutejszego świata - i postanowiłam się tam koniecznie dostać. Nad Trapani, miastem portowym, a więc leżącym na poziomie morza wznosi się stroma góra, na której ukrywa się w chmurach średniowieczne miasteczko. Można się tam dostać kolejką linową – znów coś dla mnie!
Etna, wiadomo, nie ma wątpliwości, że muszę tam się wybrać, ziejący ogniem kolos, kuźnia Hefajstosa, żywioł natury to coś, co mnie przyciąga jak magnes. Do marzeń dorzuciłam dach Sycylii, czyli Ennę z rzymskimi mozaikami Villa Romana oraz arabską Mazarę del Vallo z pobliską Marsalą. A że chciałam zajrzeć w co najmniej dwa kąty trójkąta – zaplanowałam na nocleg Noto, by stamtąd spenetrować Syrakuzy, Raguzę i Modikę, a także wybrać się na południowy „koniec” wyspy – Portapalo. Agrigento chciałam odwiedzić jadąc z Trapani do Katanii (później to mi się nie udało z powodów „logistycznych”).
Wyspy Eolskie po dłuższym zastanowieniu postanowiłam zostawić sobie na później. Szybko zrozumiałam, że nie ma sensu wybierać się tam na jednodniową wycieczkę, te wyspy zasługują na więcej. W ten sposób już planując zrozumiałam, że to nie będzie mój ostatni raz na Sycylii, że trzeba zaakceptować jak mawiają Włosi: sara per un’altra volta, czyli to będzie następnym razem…
Takie były ogólnie założenia mojej pierwszej wyprawy na Sycylię. Cztery lata to wystarczający czas, żeby plan dobrze ułożyć i przemyśleć…
Przez te cztery lata co rok jesienią, zimą i może jeszcze wczesną wiosną wierzyłam, że latem, a chętniej jesienią zrealizuję mój plan. Później życie, realia, codzienność przesuwały moje marzenia na potem. Jako urodzona, stuprocentowa optymistka mówiłam sobie: no i dobrze, cieszę się, że dłużej to będę mieć PRZED - a nie ZA sobą. I cieszyłam się szczerze, licząc na następny rok… A potem znów, i znów – do czterech razy sztuka…